piątek, 19 kwietnia 2013

Maroko - 2008

Maroko grudzień 2008. Będąc kilka lat temu na tripie w Thagii i Todrze pierwszy raz usłyszałem o wypasionej miejscówce do boulderingu gdzieś w górach Antyatlasu. Po powrocie do macierzy i lektórze tekstu Dawida   Kaszlikowskiego powstał w mojej głowie śmiały plan kolejnego tripa, ale jak to w życiu często bywa, jedne plany są zastępowane przez inne. Dopiero chęć przeżycia egzotycznej przygody, przez moją żonkę doprowadziła do tego wyjazdu.
Co z tego wyszło przeczytacie poniżej. Rozklekotany autobus połyka kolejne kilometry wąskiej i pokręconej jak kiszki drogi, miedzy Inezgane a Tafraoute. Pomagier kierowcy co chwila przybiega do nas i pokazuje jakieś wysuszone pagórki i zachęca a właściwie nakazuje robić foty, macha przy rękami i wykrzykuje jakieś nazwy mocno podekscytowany. Konwersacja jest o tyle utrudniona, że koleś zapodaje po franolsku, czego my totalnie nie kumamy.Czaimy tylko, że autobus jedzie gdzieś w okolice Tafraoute. Generalnie jest ok.
Po kilku godzinach zatrzymujemy się pod nędzną chałupiną, z której wyłazi dwóch ziomali w klapkach
w żywych barwach. Pomocnik drajwera pokazuje, że mamy wysiadać i dogadać się z tymi miłymi dżentelmenami co do dalszego przejazdu. Niekończące się targi co do ceny za przejazd w palącym słońcu totalnie nas wykańczają, a rząd przekreślonych cyfr znaczą upływ czasu. Wreszcie dogadujemy kwotę, zabieramy bet z busa, który cały czasczekał na finał targów, odpalamy bakszysz pomagierowi i kierowcy i przesiadamy maroko się do peżocika, 
Bryka ze zwykłego kombika  przerobiona jest na dostawczo osobowy karawan.
Biegi przy kierownicy i sznurek w ręce lewej zamiast pedału sprzęgła zapowiadają ultra klimaciarski rajd po bezdrożach Maroka . Do tego muza, jakiej próżno szukać na listach przebojów nastawiona na maksa . Po drodze zbieramy lokalsów ciągnących z buta do miasteczka.
Na miejscu okazuje się, że Tafraoute to mała mieścina z kampem, kilkoma knajpami i paroma hotelami w różnym standardzie .Wpierw kimamy na kampie , ale po dwóch nocach ze względu na przenikliwe zimno pryskamy do jednego z hoteli. Szału nie ma ale wyspać się da.
Na stałą bazę kulinarną wybieramy cafe restaurant etoile d agadir . Rano wciągamy coś lekkiego a wieczorem wyżera na maksa przy dźwiękach lokalnej muzy.
Samo miasteczko jest mocno ospałe i nie różniłoby się od innych gdyby nie tysiące kamoli zalegających wzgórza wokół . No i oczywiście lokalna atrakcja jaką są pomalowane przez belgijskiego malarza skały . Wrażenie jest dość psychodeliczne , kiedy na totalnym pustkowiu widzisz niebieskie , żółte czy fioletowe kamole.
Każdego dnia łazimy po tym skalnym rumowisku z karimatą zamiast krasza pod pachą , przenosząc się od jednego balda do następnego. Tafraoute mimo zwiękrzającej się ciągle popularności nadal pozostaje dzikim i spokojnym miejscem. Opuszczamy dolinę i udajemy się do Tiznitu, gdzie czeka nas przygoda w warsztacie jubilerskim wielkie fale w sidi mosua, wioska ziomali mieszkających w wykopanych jamach.

Ale to temat do zupełnie innej nawijki.

(Grzegorz)







 






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz