środa, 24 kwietnia 2013

Pireneje - czerwiec 2012


Aigüestortes Estany de Sant Maurici oraz Natural Park of Posets-Maladeta




Zaplanowaliśmy tygodniowy wypad czerwcową porą w Pireneje i na koniec rest na Costa Brava, a jak na bogato ! 
Plan był taki mniej więcej: na Pewno Pico de Aneto może Maladeta potem poszwędac się po Sant Maurici.
No i pieknie lądujemy w Barcy teraz szybko po autko które już na nas czeka piekne umyte gotowe do akcji - bety zapakowane papiery wypisane kasa zabookowana na karcie - mozna jechać ! Po drodze tylko jakieś supermercado by zaopatrzenie na góry zrobić no i tu zonk. W Barcy jesteśmy w niedzielę a to oznacza kłopoty - pozamykane sklepy typu decathlon etc chwile tracimy  na szukanie ale wszystko zamknięte, więc w trase kierunek północno zachodni.
Im dalej w głab tym trudniej coś znaleźć i dogadac się po angielsku zamiast where is ... padają z naszych ust Donde esta … ale że jak w niedzielę ??? Tak kurna w niedziele u nas w Polsce zapierdala się co dziennie a nie sjesta pół dnia i jeszcze niedziela wszystko pozamykane, ja pierdole co za kraj. Coś tam gdzieś udało się kupić ale już teraz nie pamiętam czy czasem nie w poniedziałek. Nic to Polak jak czołg napiera, więc dość szybko docieramy na parking - szybko bo całość przelot wynajęcie auta i dotarcie zajmuje nam mniej czasu niż podróż pkp z Poznania do Zakopca. Na początek planujemy wejście na szczyt Montardo 2833 m - wypad na dwa dni. Jako, że nie ma sezonu, mozna podjechać wysoko autem na parking, kożystamy z tego oczywiście, małe przemeblowanie zawartości plecaków i w drogę, przed nami 4 km i 600 m przewyższenia
do jeziorka Lego Restanca z piękną tamą i schroniskiem do którego nie wchodzimy jednak, wolimy restować sie po 1,5 godzinnym podejściu mocząc stopy w krystalicznie czystym jeziorku. Szybka kawka jakaś przekąska i w drogę kolejne 600 m przewyższenia przed nami i 3 km . Ostatecznie rozbijamy namioty z widokiem na L'Estany de Monges, jest pięknie. choć nie można powiedzieć że jest ciepło ;) Na szczęscie w namiocie czeka spiwór puchowy nieodzowny w słonecznej Hiszpanii. Rano okazuje się że pogoda jest ok, można atakować szczyt, idziemy na lekko szlakiem, każdy swoim, jak to w Pirenejach oznakowań albo nie ma wcale albo jest ich za dużo. Na pik nie jest daleko 360 m w góre droga dość oczywista, a widok z góry piekny. Tam też oczom naszym ukazują się piękne szczyty, Besiberri Sud i Nord są tuż tuż - szlak wiedzie droga powrotną, kluczy między jeziorkami i jest dośc długi ale widzimy alternatywę o tu zaraz przed nami granią potem lodowczykiem znów grań i jesteśmy. A co idziemy, to banał, będzie git !

Taaa!!!

Było zajebiście szło się spoko ścieżka której nie było w końcu zniknęła pozostawiając lufy dość konkrente, zaczęło się szukanie drogi i walka z przyciąganiem na szczęscie w końcu wyrgrał rozsądek i nas zawrócił na szlak. Po kolejnych 4 godzinach i 7 km dochodzimy do Mar Lago. który okazuje się kolejnym zbiornikiem na wodę - w tym czasie woda była na niskim poziomie i na dnie zamiast kamieni był piasek jak na plaży. Zostawiamy namioty i inne ciężkie i zbędne rzeczy i pniemy w kierunku Besiberi Nord. Czasu mało, przewyższeń sporo. Jest stromo slisko i czujnie jak cholera - cała droga wzdłuż Lago Mar potem wbijamy się w góre do kolejnego stawu. Jak zwykle kopczyki sa w lewo i w prawo mapa pokazuje drogę w prawo część z nas upiera się że lepiej iść na lewo. Poszlismy wbrew mapie na lewo. O rzesz mać, zaczęła się jadka na całego; najpierw sćianka niemal pionowa na szczęscie był beton a potem zaczęło sie błądzenie na maxa. Nie że nie było fajnie, ale qrna to nie droga na Besiberi Nord - nic, jesteśmy w dupie. Za późno na powrót na szlak, czas na wycof. Chwilowo opuszczamy ten rejon i gnamy na Pico de Aneto. Docieramy w rejon Maladety. Ja pierdole jak tu ładnie ! Nie wiem czy patrzeć na krętą wąską drogę z setkami zakrętów czy na wszystko wokół. Jest bosko, piękne granity pnące się, błekit nieba. Tak tu jest raj ale na początek pion do zdobycia zaledwie 1,5 godzinki w góre i lądujemy w schronisku La renclusa gdzie zamierzaliśmy rozbić namiot. Ale jakoś namiotów nie widać, miejsca też niby za bardzo nie ma, sa jakieś platformy jakby ale pod schroniskiem, nee na pewno nas wyjebia i każą płacić, nie ma bata. W podłych humorach frajerów co to targali namioty by stwierdzić że nie ma możliwości spania w nich w tym miejscu idziemy do schronu po piwo. Oszołomieni faktem braku miejscówki poddajemy się cenie 3 eurantów za puszkę 0,33 Corony bez veta. Następuje biadolenie jakie to z nas pizdy i takie tam dyrdymały które pominę, nadchodzi tem moment gdy rozum mówi - nie będź frajer i nie płać 3 euro za piwo spytaj czy można rozbić namiot. Tak też robię i dowiaduję się, że TAK można spoko rozbijać namioty nie ma z tym problemów, rozum znów dostaje kopa i fundujemy piwo za 3 euro ale już na wesoło. Pogoda nie jest za i ciekawa ledwo zdąrzylismy rozbić namioty przed ulewą, kolacyjka i
spanie. Rano pogoda nadal jest taka se, ale w schronisku mówią że nie będzie padać a lokalsi prą na szczyt. Zwijamy się i my. Mijają nas chłopaki na ski turach chyba z 15 osób. Tego dnia robimy 9 km i po 1600 m przewyższeń w góre i w dół. Droga jest prosta nie sposób się zgubić tym bardziej, że sporo osób na szlaku. Sama końcówka jest ciekawa. Paso de Mahometo broni dostępu do najwyższego szczytu Pirenejów. Aby nas wpuścił, trzeba dosiąść go jak konia. Widoczki znów piekne, ale ni cholery nie możemy namierzyć Maladety na którą chcielismy wejśc, pytamy lokalsów, ale pokazują reką machając tak że w ich zasięgu jest kilka szczytów. W drodze powrotnej pytamy kolejnych - nie wiedzą. Z mapy niewiele wynika wydaje się nam że idziemy dobrze, przecinamy lodowiec i docieramy w naszym mniemaniu pod szczyt Maladety, który jak sie okaże później jest po lewej, a my wbijamy się w rumowisko skalne. Jest fajnie mimo wszystko, ale robimy wycof. planach mamy jeszcze Pico de Alba opisany w przewodniku jako łatwo dostępny. Kto to kurwa pisał ? Tak się zapytam. Łatwo dostępny szczyt dobry na rozpoczecie przygody z Pirenejami. Taa zajebiście prosta i oczywista droga. ja pierdole gości, tam omal nie zginęło moich trzech kolegów, a ja wspinałem się po ściance granitu z delikatnymi peknięciami tu i ówdzie. Nie ma co lajtowa droga. Nic to, pik zdobyty, piździło strasznie nie miałem się do kogo odezwać, spierdalam na dół, powiększę jeszcze szczęliny w granicie przy zejściu i juz jestem na dole. Wracamy do Parku Aigüestortes Estany de Sant Maurici tym razem od wschodu tak połazic po prostu bo jest tu pięknie. Rozważalismy też Rejon Ordesy ale ostatecznie wybralismy co wybralismy. Pogoda załamywała się coraz bardziej na polance Porrtaro Espot było już bardzo słabo a
mieliśmy jeszcze troche drogi do biwaku. Doszliśmy tego dnia do jeziorka Estany del Bergus po przejściu 13 km wypićiu zapasów winka i piwka poszlismy grzecznie spać tym bardziej że zapomniawszy drugiej części mapy tego rejonu nie mieliśmy pojęcia gdzie jest szczyt na który chcieliśmy wejść ;)  Gran Tuc de Colomers, tam chcielismy wejść, ale po wejściu 500 m w górę doszliśmy na szczyt Cap de la Pala Alta d'estany LLong i też było super. Pogoda znów się psuła ćisnienie spadało na łeb na szyję, trzeba było szybko uciekać do namiotów. Na miejscu częśc z nas stwierdziła, że z uwagi na coraz gorsze warunki zejdą do schroniska niżej, a część została. No i mielismy noc ciekawą, wiało jak cholera namiot robił za kołdrę, sypało śniegiem, były pioruny deszcz i grad. Rano teren był zmrożony, zaliczyłem potężną glebę przechodząc przez strumień na oblodzonych kamieniach. Doszlismy do schroniska, chłopaków nie było - poszli na spacer, zostawiliśmy info że poszlismy do auta, tam tez się wszyscy spotkalismy i kończąc przygodę w Pirenejech na teraz wszyscy
stwierdzilismy że tu jeszcze wrócimy, bo te góry są tego warte. tymczasem droga na Costa Bravę. Jedziemy droga pełna zakrętów, które tak lubię, krętych serpentym z przepaściami i pięknymi widokami, mijamy Andorę a potem juz płasko aż nad morze. Znajdujemy idealną miejscówkę więc jest czas na kąpiel w morzu. Bajka, zero ludzi całe plaże dla nas, woda ciepła, ale bez przesady ;)  Zostajemy tu jeszcze jeden dzień i na koniec zostawiamy spacerek po Barcy. Parkujemy autko w pobliżu Parc Guell, jakimś cudem udaje się znaleźć darmowe miejsce, parkujemy na grubośc lakieru ale jest spoko.  Kto wie jak daleko jest z parc Guel do Barcelonetty ten wie że nie jest blisko, niech doda sobie do tego że wszyscy bylismy w japonkach i trzeba było wrócić - nabilismy tak 20 km. Wystarczyło by pojawił się bąbel na moich stopach, mało tego - by on pękł i powstał kolejny :) Ale kocham to miasto, mimo że byłem tam wielokrotnie to i tak bym przeszedł te 20 km w klapkach, bo inaczej nie można zwiedzać Barcelony jak własnie spacerkiem. 


Tekst Tomasz Swinirski, foto: Tomasz Kurczyk, Tomasz Swiniarski i qnfi 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz