czwartek, 25 kwietnia 2013

Skitury - Tatry - 11-14 kwiecień 2013


… nigdy by mi nie przyszło do głowy że biel może mieć tyle odcieni.  Jest jasna, jaśniejsza, bardziej jaśniejsza, najjaśniejsza.  Nie zmienia to jednak faktu że biel to biel i choćby nie wiadomo co, po pewnym czasie czujesz się tak trochę nierealnie, jak w piosence ,,Dancing Shoes” Brodki.  Przede mną biel, za mną biel i gdyby nie grawitacja mógłbym pomyśleć że gdzieś lecę. Cisnę dalej przed siebie czasami kompletnie zamykając oczy. Szlak to raz się wypłaszacza by po chwili ostro piąć się do góry. ,, Co za bezsens!  Co ja tu robię? Przecież nic nie widać”. Piję łyk wody z bidonu i rozglądam się dookoła  – ,, tak, tak to nie Rzędkowice ”  Jestem gdzieś w drodze na skiturach …  no właśnie



Plan jak zawsze jest prosty i taki sam: szybko i mega lekko. Niestety mega lekko to w naszym wykonaniu targanie plecaków po 15 kg a szybko … tak szybko żeby się tylko nie spocić. Tym razem celem jest wypad w Tatry na skitury. Dla Tomka z Poznania to podróż trwająca 14 godzin he he he – szybciej by mu było chyba w Alpy na narty. Na miejscu jesteśmy o 23:00. Nocleg zarezerwowany w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Pakujemy plecaki i zaczynamy cisnąć. Gadka się kleiła coraz lepiej może to za sprawą kolejnych browarów, które obalaliśmy targając plecaki z przytroczonymi nartami, a może to za sprawą mojej wrodzonej inteligencji i poczuciu humoru. Dochodzimy do celu o 01:00. W pokoju myślałem że czekać na nas będą 4 osiemnastki (jak w piosence Tomka Niecika) a tu pech – pusto. Szybko zasypiam, poskręcany w za krótkim łóżku chyba dla karłów L.
Rankiem w piątek słyszę gromkie, anielskie śpiewy ,,Alleluja, Alleluja …” jestem w niebie ??? nie, to kółko różańcowe wita kolejny mglisty dzień. Ekipa z Radia ,,M”  śpi chyba w pokoju obok i tak będzie przez trzy dni.  Szybkie śniadanie. Znowu pakujemy plecaki – tym razem na mega, ultra lekko 10 kg i ciśniemy na Grzesia. Plan jest prosty jak kochanie, wejść  - zjechać i tak w kółko. J W schronisku jemy, pijemy energetycznego browara za 8 złociszy i idziemy spać. Drzemka miała trwać 30 min no max 40 min. Wstajemy po 3 godzinach. Trochę zaśliniony szybko zakładam speed crossy Salomona i idziemy pobiegać.  Kierujemy się szeroką droga w kierunku szlabanu wejściowego do PN. Idze nam naprawdę fantastycznie – nie licząc biegunki Tomka. Nie ma jak to zjeść jogurt śliwkowy i iść pobiegać po górkach. Spoceni, zmęczeni ale uśmiechnięci w obcisłych leginsach idziemy dumnie przez schronisko i co? i nic … ani jeden dziad się na nas nie popatrzył L może jutro będzie lepiej.
Szlak prowadzi przez gruby, stary las świerkowy u szczytu się trochę zagęszcza.  Same wejście nie sprawiało większych trudności ale o zjeździe już tak nie mogę powiedzieć. Pierwszy zjazd i pakujemy się w gąszcz świerków. Początkowo jako tako ale później to bez siekierki Fiskarsa nie da rady. Zakładamy foki i dymamy po śladach pod górę klnąc przy tym siarczyście (he he he nawet fajnie to wyglądało: cisza, góry i ja, a tu z tyłu słyszę z kszonu … ,, kur… ja pierd… kur…”. Z porysowanymi gębami  od gałęzi i uwaleni dostajemy się wreszcie na prawidłowy szlak. Wchodzimy i zjeżdżamy jeszcze dwa razy – kszon omijając szerokim łukiem. Czeka nas jeszcze zjazd w dół do schroniska. Co to był za zjazd – tu nie ma czasu na wahanie się trzeba ciąć prosto lawirując między pniami drzew. Kilka razy prawie bym przywalił, wybijając przednie kły ale anioł stróż czuwał
Sobota – następny dzionek, tradycyjne ,,Alleluja, Alleluja …” trzeba wstawać 8 rano. Śniadanie, kibel szorujemy kły i po chwili już ciśniemy zwarci na Rakoń. Pogoda … takie mleko ze śmietaną. Generalnie kiepsko. Po drodze wymijamy Czechów albo Słowaków (nigdy ich nie mogę rozpoznać po gadce) z nadzieją że idą też na Rakoń. Niestety z Grzesia już idziemy sami. Czasem myślę że droga jest ważniejsza od celu i cały czas zakładam że zjazd będzie nierealny bo widać może na 5 metrów. Dosłownie 50 m przed szczytem wychodzimy z mgły albo chmur. Widać nawet Wołowiec i inne okoliczne szczyty.  Ta chwila trwa jednak krótko. ,,Dobra – pada komenda - spadamy  po śladach z powrotem”... nagle pojawia się jakiś jegomość na nartach nie wiadomo skąd. Zachęca nas by zjechać z nim z Rakonia do Doliny Chochołowskiej, a że do wódki i zjazdu w ,,nicość” dwa razy nie trzeba nas namawiać chętnie się zgadzamy.  Po 10 metrach zjazdu zaczynam żałować pochopnie podjętej decyzji … ,,motyla noga, jak tu stromo” gadam cos przez zaciśnięte zęby. ,,Spoko damy radę jeszcze 200 m i później ma się wypłaszczyć” – słyszę odpowiedź jegomościa. Prawdę mówiąc nie uspokoiły mnie te słowa. Jedziemy dalej, przez cały czas mam zaciśnięte zęby i pośladki (tak na wszelki wypadek). Na szczęście po niespełna 15 min jesteśmy w terenie w miarę bezpiecznym. Żegnamy się grzecznie z jegomościem  choć najchętniej sprzedał bym mu gonga prosto w ryj za głupi pomysł. Dalej już bez większych przygód nie licząc kilku spektakularnych gleb i fikołków. I znowu po wszystkim w schronisku obalamy po Okocimiu i idziemy się położyć. Tym razem w pokoju są jakieś bety naszych współlokatorów – próbujemy coś ukraść ale nic na nas nie pasuje. Krótka drzemka i znów zakładam buty do biegania. Tym razem miałem odklepać szlaban – 9 km w dół i tyle samo pod górę. Po drodze rezygnuje na 8,5 km i się wracam – dlaczego nie dobiegłem do końca ??? może się wkurzyłem na endo który po 8 km pokazał mi że przebiegłem 300 metrów. Tomasz jak zwykle o 2 kg zawartości jelit lżejszy. ,,A może jeszcze jutro mała przebieżka na Morskie Oka o 5 rano ???” – nieśmiało proponuję. ,,Spoko, spoko świetny pomysł” słyszę od Tomka. Rankiem budzi nas gromkie ,,Alleluja, Alleluja ..” jest 8 rano J

tekst i foty: T. Kurczyk, 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz